piątek, 9 stycznia 2015

Astronomią Karl Ludwig Hencke musiał się zainteresować wcześnie. Już w 1822 zakupił pierwszy, poważny instrument obserwacyjny – teleskop. Niektórzy twierdzą, że nawet w 1821 r. Podobno używał go już w Boże Narodzenie tegoż roku. Typowy refraktor, czyli urządzenie na soczewki. Takie rozwinięcie wynalazku Keplera. Hencke zamówił to narzędzie w Monachium, w znanej i uznanej wtedy firmie Utzschneider & Fraunhofer. Dane techniczne znamy w wersji ówczesnej, czyli cale, punkty … trochę kłopotu z przeliczeniem tego wszystkiego, ale w przybliżeniu był to teleskop o ogniskowej 113,7 cm. To sporo, chociaż współcześnie niektóre proste, amatorskie konstrukcje przewyższają go. Zapłacił za niego nieco ponad 100 talarów, przy swoich rocznych zarobkach wynoszących „zaledwie” 300 talarów. Teleskop zachował się w berlińskim Obserwatorium Archenholda. Jest tam od wielu dziesięcioleci. Nikt już nawet nie pamięta kto i komu go ofiarował. Na pewno był to ktoś z potomków naszego astronoma. Przyrząd prawdopodobnie został użyczony do jakiejś wystawy … i tak pozostał. Dzisiaj to tylko pusty, drewniany tubus z mosiężnymi dodatkami, na których wygrawerowano informacje o odkryciach obu planetoid. Bo to jest ten sprzęt, przy pomocy którego Hencke dokonał obu dzieł swego życia. Zrobił to po prostu obserwując niebo z dachu swego domu przy dzisiejszej ulicy Łąkowej. Nie miał jeszcze wtedy blaszanego obserwatorium. Aby móc obserwować firmament, wyciągał kilka dachówek i na prostej, drewnianej konstrukcji wyprowadzał teleskop na zewnątrz. Trzeba sobie od razu uzmysłowić, że w dzisiejszych warunkach takie obserwacje są mocno utrudnione. Miasto jest nocą silnie oświetlone i to nie pozwala w pełni cieszyć się widokiem rozgwieżdżonego nieba. Aby się dowiedzieć, co widział Hencke naprawdę, trzeba by się udać daleko poza miasto i wszelkie źródła światła i wtedy w pogodną noc dostrzeżemy gołym okiem dużo więcej, niż na co dzień, zadzierając głowę do góry. Teraz dojrzymy co najwyżej kilka najjaśniejszych gwiazd, wielkie planety Układu Słonecznego, cień Drogi Mlecznej. W zupełnych ciemnościach mamy do dyspozycji tysiąckrotnie lepsze widoki. Fajnie było, gdy Drezdenko nie miało oświetlenia nocnego ulic i budynków, nieprawdaż?
Ale skąd ta astronomia? Widocznie podczas swoich wędrówek powojennych, a może i wcześniej, zetknął się z nią w jakiś sposób. Przypuszcza się, że pozostawał długie lata pod wpływem publikacji Bodego, Johanna Elerta Bodego. Tego od prawa Titiusa-Bodego, według którego wielu naukowców i badaczy podejrzewało istnienie jakiejś planety pomiędzy orbitami Marsa i Jowisza. Wielkości określające średnie odległości poszczególnych planet Układu Słonecznego od Słońca tworzą wyraźny ciąg: 0 (Merkury), 1 (Wenus), 2 (Ziemia), 4 (Mars), 16 (Jowisz), 32 (Saturn), 64 (Uran). Po orbicie Marsa następuje nagła przerwa, czyli brakuje „obsadzenia” dla „8”. I to intrygowało wtajemniczonych przez kilka dziesięcioleci. Ten przegląd kończy się na Uranie, ponieważ w czasach Henckego na tej planecie kończyła się znajomość Układu Słonecznego. Neptun został odkryty rok po pierwszej planetoidzie Henckego – Astraei – w 1846 r., a ostatnia znana w tej chwili i budząca wiele kontrowersji – Pluton – dopiero w 1930 r. Być może rzeczywiście była to któraś z książek Johanna Elerta Bodego?
Hencke wiedział już od początku, że reguła Titiusa-Bodego ma sens. W 1801 r. włoski astronom Piazzi odnalazł pierwszą planetoidę – znaną potem jako Ceres. Rok później – niemiecki astronom Olbers odkrył kolejną – nazwaną Pallas. W 1804 r., kolejny niemiecki uczony – Harding wyśledził swoją Juno. Były już więc trzy. W 1807 r., znowu Olbers – odnalazł i przy pomocy obliczeń wykonanych przez Gaussa potwierdził istnienie kolejnej planetoidy – Vesty. Ale później nastąpiła długoletnia zapaść. Nikt niczego nie wypatrzył przez dziesięciolecia. A byli wciąż tacy, co to wierzyli, że pomiędzy Marsem i Jowiszem musi się coś jeszcze przemieszczać.
Drezdenko, 8. grudnia 1845 r., godzina 20:00, ul. Kietzerstrasse, dzisiejsza ul. Łąkowa. Karl Ludwig Hencke, emerytowany sekretarz Poczty Pruskiej dostrzega w okolicach gwiazdozbioru Byka nowe światełko, które określa jako gwiazda dziewiątej wielkości. Od razu wysyła informację do Berlina. Już 14. grudnia, dyrektor Berlińskiego Obserwatorium – Johann Franz Encke potwierdza obecność takiego obiektu we wskazanym miejscu. Powiadamia też Obserwatorium w Greenwich. 17. grudnia Obserwatorium w Altonie również już jest w stanie odszukać nową planetkę na niebie. I w końcu 26. grudnia może ją również obserwować  Cesarskie Obserwatorium Pulkova koło Petersburga. Planetkę nazwano Asträa. Ojcem chrzestnym, na prośbę Henckego, został wspomniany Johann Franz Encke. Takie fonetyczne podobieństwo obu nazwisk i niektórzy je mylą. Ale Hencke to Hencke, a Encke to Encke i już.
Potem przyszły pierwsze zaszczyty. Król Prus Wilhelm IV nadał Henckemu order Czerwonego Orła IV klasy; na wniosek Aleksandra von Humboldta nadano naszemu astronomowi Wielki Złoty Medal Nauki i Sztuki. Król sprawił także, że Henckemu polepszyła się sytuacja materialna. Przyznał mu specjalny dodatek do emerytury. Właściwie to sam Hencke dokonał takiego wyboru, ponieważ proponowano mu jako alternatywę ufundowanie lepszego sprzętu obserwacyjnego. W tym wypadku Hencke pozostał „na ziemi“. Król Danii – Christian IV – nadał mu z kolei prawo do noszenia orderu „Ingenio Arti“. Akademia Francuska przyznała mu doroczną nagrodę za nieprzypadkowe odkrycia. Z tak zwanego Funduszu Lalanda otrzymał kilkaset franków, co wówczas nie było małą sumą.

Hencke nie zaprzestał obserwacji. Tym bardziej, że w kolejnym roku świat zachwycił się odnalezieniem Neptuna przez Johanna Gotfrieda Gallego. Hencke nadal ze swego dachu przy ulicy Łąkowej w Drezdenku czegoś wypatrywał …

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz